poniedziałek, 28 lutego 2011

Czy Planeta.SEXU.com inspiruje marzenia Itaki? Brak dbałości o detale w marketingu

W marketingu i komunikacji marketingowej diabeł tkwi w szczegółach. Na spójny i harmonijny obraz prezentowanej marki wpływają najdrobniejsze nawet elementy. Brak dbałości o detale może zakłócić jej odbiór przez obecnych lub potencjalnych klientów. Czasem zaniedbania są nieznaczne, czasem poważne, podobnie jak ich skutki.  W tym przypadku sprawa nie jest szczególnie bulwersująca, ale zdarzyć się nie powinna. UWAGA: post tylko dla czytelników powyżej 18 roku życia!

PlanetaSexu inspiruje marzenia
Pozwólcie, że opowiem Wam krótką historię. Miejsce? Warszawa, ulica Chmielna 104 (od strony Woli). Czas? 28 luty br., godzina 08:30 rano.

Dzisiaj rano w drodze do pracy moim oczom ukazał się niezwykły widok. Początkowo minąłem witrynę sklepową na ulicy Chmielnej bez żadnego zainteresowania, tak jak setki razy przez ostatnie 2,5 roku spędzone w Warszawie. Pogrążony we własnych myślach nie zwracałem uwagi na otoczenie. Coś jednak zmusiło mnie, by zawrócić i przystanąć na chwilę. Dopiero po paru sekundach zrozumiałem o co chodzi. Do lokalu zajmowanego  przez biuro podróży Itaka wprowadził się nowy przedsiębiorca. Itakę zastąpił sklep z akcesoriami erotycznymi PlanetaSEXU.com. Normalnie nie zwróciłbym na to uwagi, ale tym razem mój wzrok przykuła witryna sklepowa, bynajmniej nie z powodu wystawionych tam gadżetów. Właściciel biura Itaki zapomniał w trakcie wyprowadzki o bardzo ważnej rzeczy…
  
Dostrzegliście już na pewno o co chodzi. Znany z ostatniej kampanii telewizyjnej brand claim Itaki „inspirują nas marzenia” dumnie prezentuje się na witrynie sklepu PlanetaSexu.com. Nowopowstały slogan jest logiczny i przemyślany - „PlanetaSEXU.com. Inspirują nas marzenia”. Ciekawe co na to marketingowcy, PR-owcy lub brandmanagerowie Itaki? Mówi się, że najlepsze wakacje to „4xS=sun, sea, sand and sex”, ale wątpię czy wyżej wymienieni chcieliby tak budować podobne skojarzenia…

Smutne wnioski
Z pozoru tylko drobiazg, ale może doprowadzić do małego zamieszania. Nie łudzę się, że milion osób zauważy to niedociągnięcie Itaki. Jestem natomiast przekonany, że każdy kto zauważy, na pewno zapamięta. Wniosek może być tylko jeden. Marketingowcu, dbaj o detale!  
 Opuszczając lokal zadbaj, by zabrać całą wizualizację firmową ze sobą. Kto wie, kim będzie następny najemca…

Ps. zdjęcia zrobiłem pod koniec lutego br. Dam Wam znać, jak szybko brand claim Itaki zniknie z witryny „różowego sklepu’. Jestem ciekaw czasu reakcji…

Ps. II: chciałem i mam. Dzisiaj rano brand claim Itaki zniknął z witryny sklepu PlanetaSEXU. com, czego nie omieszkałem opisać w kolejnym poście!

czwartek, 24 lutego 2011

Nieznośna lekkość blogowania czyli o blogu Jarosława Kaczyńskiego

Czy każdy może założyć blog? Oczywiście, jeżeli tylko ma czas i odrobinę chęci. Czy każdy może być dobrym blogerem? Niekoniecznie. Sama umiejętność formułowania prawidłowych i sensownych zdań nie wystarczy. W blogosferze panują określone reguły, którym należy się podporządkować. Należy do nich specyficzny język komunikacji. Kto nie posługuje się sprawnie tym kodem, nie ma co liczyć na sukces…

 
Nie mam złudzeń. Doskonale zdaję sobie sprawę, że pomysł założenia bloga dla Jarosława Kaczyńskiego wyszedł od jego nowych spin doktorów. Poglądy Prezesa PIS na temat tego medium są przecież powszechnie znane, patrz: słynny soundbite o piwie i pornografii. Cała sprawa wygląda przez to mocno nieautentycznie, co poważnie obniża marketingową wartość przedsięwzięcia. Nie na tym zamierzam się jednak skupić.

Pomysłodawcy założenia bloga nie odrobili lekcji. Pisać, tak jak śpiewać, każdy może. Jeden lepiej, drugi trochę gorzej. Umiejętności pisarskich Prezesowi nie odmawiam, ale zwracam uwagę, że pisanie bloga to nie to samo co pisanie przemówienia na zjazd wyborczy albo tekstu do partyjnej gazetki. 

Jakie podstawowe błędy popełniono na starcie  bloga Jarosława Kaczyńskiego?
  •  wybór tematyki postów: Polska i Polacy zasługują na nowoczesny patriotyzm gospodarczy – to tytuł postu czy jakiejś nudnej rozprawy naukowej? Poza tym po co zadręczać ludzi hasłami, które bez końca powtarza się w tradycyjnych mediach? Internet to miejsce na dużo luźniejszą tematykę… 
  •  niedostosowanie języka komunikacji do medium i audytorium: pisanie bloga nie polega na przeklejaniu przydługich, kilometrowych tekstów jakiś partyjnych przemówień. W internecie nie ma to żadnej racji bytu, ponieważ internauci w ten sposób się nie komunikują. W sieci rozmawia się na luzie. Pierwszy post Jarosława Kaczyńskiego należałoby więc skrócić o ¾ i przetłumaczyć na język zrozumiały dla normalnych ludzi. 
  •  nieciekawy, mało urozmaicony content: za długi i zbyt pompatyczny tekst to jedno. Druga sprawa to urozmaicenie przekazu. Gdzie są zdjęcia lub krótki filmik video? Nuda…

Na zakończenie małe ostrzeżenie. W internecie, a zwłaszcza w blogosferze „content is the king”. Przypominam, że jak Janusz Palikot założył bloga to media nie podniecały się specjalnie tym faktem. Uwagę zwracały przede wszystkim jego posty. W przypadku Jarosława K. wszyscy podniecają się założeniem bloga, tylko na razie nikt nie mówi o tym, o czym Prezes pisze. Nie jestem pewien, czy oto chodziło pomysłodawcom...

Ps. oczywiście nie ma co się uprzedzać z góry. Zobaczmy co Prezes PIS zaproponuje w kolejnych postach. Nie od razu przecież Rzym zbudowano. Przed rozpoczęciem pisania zalecałbym jednak Panu Prezesowi i jego spin doctorom lekturę książki „Webwriting. Profesjonalne tworzenie tekstów do internetu”, którą recenzowałem kilka miesięcy temu.

Zainteresowany tematem blogowania Jarosława K.? Niezły tekst na ten temat napisał na swoim blogu Azrael Kubacki. Polecam!

wtorek, 22 lutego 2011

Ile znaczy dobra nazwa w marketingu?

„Czymże jest nazwa? To, co zowiem różą. Pod inną nazwą równie by pachniało…” 

Te piękne słowa zostały wypowiedziane przez tytułowego bohatera „Romea i Julii” Szekspira. Trudno powątpiewać w ich prawdziwość. Sprawdzają się w niemal każdej dziedzinie życia, np.: w sztuce czy polityce. Wyjątkiem jest marketing…


Case AYDS
W komunikacji marketingowej dobranie odpowiedniej nazwy jest niezwykle ważne. Bardzo często ma decydujące znaczenie dla sukcesu rynkowego produktu. Znamy z historii sporo przypadków, kiedy nieumiejętnie dobrana nazwa doprowadziła do klęski. Prawdziwym „hitem” była np. nazwa środków odchudzających użyta w reklamie z 1982 r.


Na usprawiedliwienie marketingowców producenta – choroba AIDS dopiero zaczynała być powszechnie znana…

Case Jaśminowej Apteki
Zła nazwa produktu może prowadzić do rynkowej porażki, dobra – na pewno może pomóc. Znalezienie dobrej nazwy nie należy jednak do prostych zadań.  Jak więc, powtarzając za Norwidem, „odpowiednie dać rzeczy słowo”? Gotowych recept i odpowiedzi, jak to zwykle w marketingu bywa, nie ma. Dlatego posłużę się przykładem.  

Kilka tygodni temu odwiedzając dziadków w Garwolinie przekonałem się na własne oczy, jak działa umiejętnie dobrana nazwa. Sam raczej bym nie wpadł na pomysł nazwania apteki „jaśminową”. To słowo pozornie nie ma żadnego związku z apteką i przemysłem farmaceutycznym. Budzi jednak bardzo pozytywne konotacje. Apteka kojarzy się przeważnie z chłodnym, sterylnym miejscem, do tego pachnącym farmaceutykami. To nie miejsce, gdzie chodzimy z przyjemnością. Zwykle wpadamy tam po leki na przeziębienie. 


Nazwa „jaśminowa” wywołuje zupełnie inne odczucia. Oddziaływuje na zmysły, przywodząc na myśl przyjemny, kojący zapach z Dalekiego Wschodu. Przyciąga wzrok, sprawiając że człowiek ma ochotę wejść do środka. Neutralizuje chłód, z jakim zazwyczaj kojarzą się apteki. Pozytywne wrażenia wzmacnia ciepły pomarańczowy kolor, użyty jako tło szyldu. 

Nazwa „Apteka Jaśminowa” jest dla mnie absolutnym strzałem w dziesiątkę. Świetnie spełnia swoją rolę wytwarzając w głowach klientów pozytywny wizerunek apteki. Na etapie pierwszego kontaktu klienta z marką – absolutnie bezcenne…

PS. o znaczeniu szyldów w marketingu pisałem kilka miesięcy temu!

sobota, 19 lutego 2011

Paweł Szczepaniec, audyty stron internetowych - polecam!


Stara prawda mówi, że jeżeli nie ma Cię w Google to nie istniejesz. Piszesz bloga? Prowadzisz stronę internetową? Warto sprawdzić, jak Google „ocenia” Twoje dzieło. Dobry content to nie wszystko. Jeżeli ludzie nie będą mogli łatwo Cię znaleźć w internecie lub trafiając na Twoją stronkę nie odnajdą szybko poszukiwanych informacji – nie pomogą Ci nawet teksty godne nagrody Pulitzera. 

Jak sprawdzić jakość Twojej obecności w internecie? Polecam skorzystanie z usług prawdziwego fachowca. Paweł Szczepaniec, bo o nim mowa, przeprowadził profesjonalny audyt mojego bloga marketingowego. Pomógł mi zidentyfikować wszystkie niedociągnięcia związane z usability, webwritingiem i SEO. Otworzył oczy na wiele kwestii, z których nie zdawałem sobie do tej pory sprawy. Nie ma co się oszukiwać. Mam spore doświadczenie w pisaniu, wierzę że „content is the king”, ale moja wiedza na temat pozycjonowania jest jeszcze bardzo skromna. 

Wszystkim prowadzącym własne blogi lub strony rekomenduję usługi audytorskie Pawła Szczepańca. Dostałem od niego obszerny, składający się z 3 części raport na temat mojego bloga. Paweł poświęcił ponadto prawie 3 godziny na Skype, by omówić ze mną wszystkie niuanse. Dostałem tyle cennych wskazówek, że wdrożenie ich zajmie mi kilka następnych miesięcy. Warto także podkreślić, iż audyt wykonany przez Pawła Szczepańca był nieodpłatny! 

Nie dowierzasz do końca mojej super pozytywnej opinii? Zerknij na rekomendację Krzysztofa Jakubowskiego, jednego z moich internetowych znajomych, który również skorzystał z usług Pawła!

Pozdrawiam
JL

Ps. polecam również blog Pawła Szczepańca o marketingu internetowym. Mnóstwo pożytecznych informacji, nie tylko dla blogowiczów!

czwartek, 17 lutego 2011

Marcin Gortat i zegarki Tissot Couturier czyli reklamy (prawie)idealne, część I

Reklamy nie dają nam spokoju. Atakują zawsze i wszędzie: na ulicach, dworcach, a nawet w toaletach. Większość uodporniła się na te ataki. Przestajemy dostrzegać reklamy i traktujemy je jak powietrze. Rzadko zdarza się, że na ulicy billboard lub plakat na dłużej przyciągną nasz wzrok. Jeszcze rzadziej, gdy zostaną nam w pamięci. Niewielu twórcom reklam to się udaje. Jeżeli już sprawią, że reklama zagości w naszej świadomości, są prawie w domu. Czasem prawie czyni jednak ogromną różnicę… 


Parę razy w życiu zdarzyło mi się, że reklama którą zapamiętałem, zaczynała po dłuższej chwili namysłu wywoływać we mnie uczucie dyskomfortu. Coś mi nie grało, tylko do końca nie wiedziałem co. Takie reklamy zwykłem nazywać reklamami (prawie)idealnymi i to właśnie im poświęcam kolejny cykl postów.W pierwszej „kwarcie” na boisku pojawi się Marcin Gortat i zegarki Tissot. Reklamodawcy prawie udało się umieścić piłkę w koszu. W ostatniej chwili wykręciła się jednak z obręczy...

Diabeł tkwi w szczegółach
Reklama zegarków Tissot z Marcinem Gortatem na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie profesjonalnej roboty. Porywająca na pewno nie jest, ale z technicznego punktu widzenia trudno się do czegoś przyczepić. Dobrze wyeksponowany packshot produktu poprzez wykorzystanie brązowego koloru świetnie kontrastującego na tle czarno-białego tła, przyciąga wzrok. Czarno-białe zdjęcie Marcina, którego wizerunek 100-procentowego profesjonalisty pasuje do marki Tissot, wyróżnia się swoją dyskretną elegancją. 

Wszystko niby ok, ale kiedy dłużej przyjrzałem się reklamie coś mi zaczęło nie pasować. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie w czym rzecz. Jak zawsze diabeł tkwił w małym szczególe. Marcin Gortat, jedyny polski koszykarz grający w NBA, eksponuje zegarek siedząc w szatni, przebrany w strój meczowy swojej ówczesnej drużyny Orlando Magic. 

Elegancki zegarek pasuje do stroju koszykarskiego, w którym zaraz wybiegnie się na boisko, jak pięść do nosa. Twórca reklamy trochę w tym miejscy przedobrzył. Każdy kto kiedykolwiek grał w kosza czy piłkę nożną wie, że przed wejściem na boisku trzeba bezwzględnie zdjąć biżuterię i zegarek. Takie są przepisy.


Z zegarkiem na ręku nikt na boisku nie wyjdzie, dlatego to to pierwsza rzecz, jaką gracz zdejmuje przygotowując się do meczu lub treningu, i zarazem ostatnia, którą zakłada po jego zakończeniu. Dlatego właśnie Gortata sfotografowany w stroju meczowym, z piłką i zegarkiem na ręku wygląda nienaturalne. Twórca reklamy lepiej  by wyszedł na zmianie tła na bardziej oficjalnie i przebraniu Marcina w garnitur (lub smoking). 

O co chodziło autorowi?
Odnoszę nieoparte wrażenie, że autor zdjęcia usiłował trafić jednocześnie do przynajmniej dwóch grupy odbiorców.

Pierwsza to ludzie, którzy interesują się sportem, i kojarzą Marcina Gortata z koszykówką NBA. Druga to ludzie słabiej orientujący się w tematyce sportowej. Oni mogliby mieć problem z rozpoznaniem Gortat ubranego, np.: w garnitur. To głównie dla nich autor wymyślił oprawę zdjęcia (szatnia koszykarska), dodał podpis (Marcin Gortat – koszykarz) oraz wyeksponował symbole związane z koszykówką (strój i piłka). 
W założeniu miały one odgrzebywać w pamięci odbiorców wspomnienia z TV, gdzie dosyć często Marcina pokazują. 

Być może tego typu zabieg ma swoje głębsze uzasadnienie, ale powiem szczerze – mnie dosyć mocno to razi. Poczułem się przez chwilę, jak ktoś kogo inteligencji i orientacji w świecie bardzo mocno się nie docenia. Dosłownie: głupszy niż jestem. A chyba nie taki miał być cel tej reklamy…

Część druga postu o (prawie)idealnych reklamach już w marcu!

Ps. zastrzegam, że nie dysponuję żadnym wynikami badań. Piszę tylko i wyłącznie o moich odczuciach związanych z reklamą Tissot.