czwartek, 18 listopada 2010

Hej, kto żyw na wybory, czyli o marketingu politycznym w wyborach samorządowych, część IV

Parę lat temu przeczytałem książkę „Barwy kampanii”. Napisana przez anonimowego autora (podobno był nim Joe Klein, dziennikarza „Newsweeka”) powieść opowiadała o losach fikcyjnej postaci Jacka Stantona kandydującego na urząd prezydenta USA. Pierwowzorem Stantona był Bill Clinton, dlatego opowieść szybko trafiła na ekrany kin. Jestem przekonany, że gdyby większość samorządowców przeczytała tę książkę (albo obejrzała film) to kampania wyglądałaby zupełnie inaczej…

Lekcja od Stantona
Czego nasi samorządowcy mogliby się nauczyć z książki „Barwy kampanii”? Przede wszystkim powinni zobaczyć, jak prowadzi się kampanię. Czytając o perypetiach głównego bohatera Jacka Stantona na pewno wzięliby sobie do serca radę, że najważniejszy jest bezpośredni kontakt z wyborcami. Plakaty, billboardy, ulotki, mailingi, a nawet działania w internecie, nie załatwią wszystkiego. Fajnie jest mieć dobrą stronę internetową, profil z ciekawymi aplikacjami na Facebooku, ale to są tylko działania uzupełniające. Ponadto, już z pierwszych stron książki dowiedzieliby się, gdzie zaczyna się polityka. Powtarzając za Henry Burtonem, asystentem Stantona:

Handshake is the threshold act, the beginning of politics…”

Tego właśnie brakuje mi w tej kampanii najbardziej. Nigdzie nie widziałem kandydatów prowadzących kampanię door to door i rozmawiających z mieszkańcami. Internet , biloardy i ulotki nie zastąpią bezpośredniego kontaktu z kandydatem, a to jest przecież sól polityki. Amerykanie uważają, że polityka zaczyna się od uścisku ręki. Trudno to zrobić przez internet… 

Jak to robią w USA?
Czasem warto spojrzeć na kampanie wyborcze prowadzone w USA. Wiem oczywiście, że to inne realia, inna kultura, itp. - ale sporo rzeczy można podpatrzyć. Parę lat temu miałem szansę obserwować kampanię wyborczą na Florydzie, tj. wybory burmistrza miasta. Kandydaci skupiali się na działaniach bezpośrednich - chodzili od drzwi do drzwi i rozmawiali z wyborcami, pojawiali się na festynach i większych imprezach, dyskutowali z ludźmi w parkach, kawiarniach i centrach handlowych. W Polsce tego nie widać. Sam nie wiem dlaczego nasi przyszli decydenci tego nie robią. Wstydzą się? W USA, zwłaszcza w prawyborach w małych stanach typu New Hampshire, to chleb powszedni. Mistrzem tego typu aktywności był Bill Clinton, o czym można przeczytać, m.in.: w książce "Barwy Kampanii".

Tymczasem nasi przyszli samorządowcy, zamiast wziąć przykład z Clintona lub Obamy, przeważnie siedzą w domach i zajmują się spamowaniem w necie lub obwieszaniem ulic naszych miast makulaturą wyborczą. Zresztą po co się przemęczać? Najważniejsze przecież to zdobyć w politycznych podchodach dobre miejsce na liście wyborczej i zrobić sobie parę fotek z liderem danej partii politycznej. Kulawa ordynacja wyborcza i magia partyjnego logo zrobią całą resztę. Szkoda tracić czasu na komunikację z wyborcami. Lepiej napisać na swoich materiałach reklamowych trochę banałów w stylu „Współpraca, Rozwój, Bezpieczeństwo” (jedna z kandydatek PIS w Warszawie), „Po pierwsze uczciwość” (prof. Mieczysław Ryba w Lublinie) czy „Z dala od polityki” i wszelkie pochodne sloganu (PO w całej Polsce), a potem siedzieć na d... w oczekiwaniu na końcowy sukces. Trudno się więc dziwić, że zdarzają się takie akcje jak niedawna w Lublinie, kiedy nieznane osoby zakleiły plakaty kilku kandydatów wizerunkami świń i szczurów

Makulatura wyborcza
Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że nasi wybrańcy nawet nie potrafią wyprodukować świstka papieru, który choć przez chwilę zainteresowałby wyborcę. Zupełnie tego nie rozumiem. Panowie samorządowcy nie chcą z nami rozmawiać, nie przejawiają specjalnej aktywności w necie (poza nielicznymi wyjątkami), dlaczego więc nie przygotują chociaż porządnych plakatów lub ulotek? Jak chcą się z nami komunikować? Telepatycznie? Spójrzmy na kilka kolejnych przykładów twórczości naszych kandydatów. Tym razem mniej o grafice, a więcej o treści:

Stander kandydata na prezydenta Lublina Zbigniewa Wojciechowskiego
Zastanawiam się co może znaczyć hasło wyborcze: „Bezpartyjny prezydent gwarantem rozwoju Lublina” .To brzmi dumnie, tylko gdzie jakieś dowody, „reason to believe”? Czyżby Pan Wojciechowski chciał mi wmówić, że kompetencja nie idzie w parze z posiadaniem legitymacji partyjnej? Jak dla mnie bezpartyjny też może być niekompetentny…

Bilboard kandydata na prezydenta Lublina dr Krzysztofa Żuka (PO)
- plusy: ładny dobór barw i layout, widoczne nazwisko kandydata i adres strony internetowej,
- minusy: źle skadrowane zdjęcie (dlaczego kandydat ma ucięty kawałek głowy???) i hasło wyborcze („Lublin bliżej ludzi” jest zbyt ogólnikowe, co to niby ma oznaczać???)

Plakat kandydatki do Sejmiku Województwa Lubelskiego Anny Augustyniak (PSL)
- trochę mi się gryzie róż z intensywną zielenią,
- zupełnie nie pasuje tu zastosowana, nie wiadomo po co, czarna czcionka,
- hasło „Podaj dłoń – chcę Ci pomóc” jest kuriozalne, niby w czym ta Pani chce (i może) pomóc wyborcom???

Światełko w tunelu
Ostatnio za bardzo wyłazi ze mnie typowa polska skłonność do marudzenia i krytykowania, dlatego też, dla odmiany, dwa pozytywne przykłady z lubelskiego podwórka. Sporo oczywiście można by im zarzucić (np.: brak jakichkolwiek konkretów, co też Panowie planują zrealizować po wygranych wyborach), ale przynajmniej przyciągają wzrok i intrygują przechodniów (a to już dużo w naszych polskich realiach).

Plakat wyborczy kandydata do Rady Miasta Lublina Wojtka Zielińskiego (PO)
- niezły layout (promienie słońca rozchodzące się w tle kandydata), wyraźny adres strony internetowej,
- luzacki styl pasujący do osoby młodego człowieka (szeroki uśmiech, rozpięta koszula, brak krawata, użycie zwrotu „Wojtek” a nie „Wojciech”),
- intrygujące hasło „Hlasujte pro me” (po czesku “Zagłosujcie na mnie”), które zmusza do podejścia do plakatu i przeczytania tłumaczenia.



Plakata kandydata do Sejmiku Województwa Lubelskiego Michała Mulawy (PIS)

Przepraszam za jakość zdjęcia, ale zauważyłem ten plakat w zatłoczonym autobusie, gdzie ciężko było pstryknąć dobrą fotkę. To chyba najlepszy plakat wyborczy, jaki widziałem w tej kampanii. Prosty emocjonalny komunikat „Zagłosuj na mojego tatę” plus zdjęcie małego chłopca siedzącego mężczyźnie na ramionach nie pozostawia chyba nikogo obojętnym. Brakuje tu wprawdzie argumentów racjonalnych, ale one nie zawsze się sprawdzają. Dobra robota, Panie Michale!

Zamiast podsumowania
Kampania dobiega końca. W niedzielę przyjdzie chwila prawdy. Co tu dużo mówić? Trzeba po prostu pójść i oddać głos. Mam nadzieję, że większość z Was odda go świadomie, tzn.: nie kierując się wyłącznie miejscem na liście i etykietką partyjną kandydata. Zbliżając się do urny nie zapominajcie też, kto chciał z Wami w tej kampanii rozmawiać i jak to robił. Czy chcecie, żeby rządzili Wami ludzi, którzy nie potrafią bądź nie chcą z Wami rozmawiać? Kto nie potrafi rozmawiać, przeważnie nie potrafi również słuchać…

Czytaj poprzednie części postu o marketingu politycznym w wyborach samorządowych: część pierwsza, część druga, część trzecia!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz