czwartek, 9 grudnia 2010

Co mają wspólnego Jarosław Kaczyński i sok Tropicana?

Poza podobną sylwetką? Na pierwszy rzut oka niezbyt wiele. Z marketingowego, a raczej brandingowego, punktu widzenia całkiem sporo. Zarówno Jarosław Kaczyński jak i Tropicana w ostatnim czasie dokumentnie sp…przyli swój rebranding! 

W przypadku Jarosława Kaczyńskiego sprawa jest oczywista. Chodzi o rewolucyjną zmianę wizerunku prezesa PIS, którą próbował przeprowadzić jego sztab wyborczy w trakcie minionej kampanii prezydenckiej. Trochę odgrzewany kotlet, ale temat jest ciągle żywo dyskutowany przez wielu internautów i ekspertów. 

Wyjaśnię lepiej o co chodzi z Tropicaną, bo to przypadek na pewno mniej znamy w Polsce. Ja sam dowiedziałem się o nim na fantastycznym seminarium „Sztuka rebrandingu” prowadzonym przez agencję Dragon Rouge, o którym pisałem we wcześniejszym poście.  

Rebranding Tropicany  
Kojarzycie z filmów świeży sok pomarańczowy, jaki amerykańska rodzina pije na śniadanie? W 2 przypadkach na 3 z pewnością była to Tropicana! Charakterystyczne logo soku, czyli „pomarańcza przebita słomką” zna w Stanach każde dziecko. Dzięki temu w wielu podręcznikach marketingu Tropicanę wskazywano jako przykład konsekwentnego budowania marki. Dobry produkt, silna marka, rozpoznawalne logo – sytuacja idealna z punktu widzenia każdego marketingowca. Czegóż chcieć więcej? Okazało się, że nie wszystkim taka sytuacja odpowiada. Po raz kolejny sprawdziła się stara prawda – „lepsze jest wrogiem dobrego”!

Przyszedł kryzys i Tropicana jako marka premium zaczęła tracić udziały w rynku na rzecz tańszych marek. Nowy prezes Pepsico ogłosił, że najwyższy czas na zmianę. Zrezygnowano z starego logo, zmieniono kompletnie opakowanie i całą komunikację. W założeniu Tropicana miała się upodobnić do swoich tańszych odpowiedników. Jaka była reakcja klientów? W pierwszych dniach po wprowadzeniu nowej identyfikacji wizualnej, w social media przewijało się cały czas jedno zdanie:

Where the fuck is Tropicana?

Amerykanie nie mogli po prostu znalezć na sklepowej półce swojego ulubionego soku. Nic dziwnego! Na zdjęciu powyżej wyraźnie widać, że nowe opakowanie Tropicany w niczym nie przypominało starego. Frustracja klientów sięgnęła zenitu. Sprzedaż zaczęła spadać na łeb i szyję. Temat z internetu natychmiast podchwyciły media tradycyjne, a Pepsico wpadło w panikę. Szybko zdecydowano o powrocie do starego opakowania, ale niesmak wśród klientów pozostał. 

Rebranding Jarosława Kaczyńskiego
Zapytacie pewnie teraz co to ma wspólnego z Jarosławem Kaczyńskim? Przypatrzmy się bliżej ostatniej kampanii prezydenckiej prezesa PIS. Cały sztab z Joanną Kluzik-Rostkowską i Pawłem Poncyliuszem na czele usiłował nam „sprzedać” zupełnie nowe oblicze swojego szefa. Prawicowi komentarzy opisywali cudowną przemianę. Powtarzali hasła o końcu wojny polsko-polskiej, o potrzebie zgody i kompromisu, itd. Jarosław Kaczyński również odegrał swoją rolę. Przytłoczony tragedią smoleńską nie określał już lewicy mianem komunistów, w Sosnowcu z uznaniem wyrażał się o dokonaniach Gierka i przestał perorować o spiskach, zmowach i układach. To nie był nawet lifting, tylko prawdziwie rewolucyjny rebranding prezesa!

W rezultacie Jarosław Kaczyński wszedł do drugiej tury wyborów, gdzie przegrał nieznacznie z Bronisławem Komorowskim. Wszyscy uznali to za ogromny sukces. Moim zdaniem była to jednak porażka na całej linii. Wystarczy popatrzeć z kim przegrał Kaczyński. Z całym szacunkiem, ale Bronisław Komorowski do najmocniejszych kandydatów wcale nie należał. Brakowało mu charyzmy Tuska, silnej pozycji w partii, medialnie również nie wypadał najlepiej. Jego wystąpienia publiczne były po prostu nudne. Jak dla mnie był co najwyżej postacią z drugiego szeregu Platformy. Po ogłoszeniu wyników okazało się, że to w zupełności wystarczyło, by pokonać gwiazdę pierwszej wielkości z PIS. Jarosławowi Kaczyńskiemu nie pomogła nawet fala współczucia wyborców po tragedii smoleńskiej ani medialny cyrk pod krzyżem. 

Tropicana i Jarosław Kaczyński – przyczyny niepowodzeń rebrandingu
Co zadecydowało o klęsce Jarosława Kaczyńskiego i jego rebrandingu? Myślę, że podobne powody jak w przypadku Tropicany. W obydwu przypadkach utracono balans w zarządzaniu marką. Zaburzono delikatną równowagę pomiędzy elementami stałymi marki, których zmieniać absolutnie nie wolno, a elementami zmiennymi. Zagorzali zwolennicy, zarówno Kaczyńskiego jak i Tropicany, mieli problem po rebrandingu z rozpoznaniem swojego „produktu”!

Dokonano zbyt szybkich i zbyt głębokich zmian. Porzucono elementy dziedzictwa marki, z których pod żadnym pozorem nie można było rezygnować, np.:  z logo Tropicany i słynnej bezkompromisowości wypowiedzi prezesa. Ani klienci Tropicany, ani wyborcy Kaczyńskiego tych zmian nie „kupili”. Wydaje mi się, że niektórzy sympatycy prezesa PIS słysząc słowa „Edward Gierek był komunistycznym, ale jednak patriotą” mogli zadawać sobie w duchu pytanie:

Where the fuck is Jarosław Kaczyński?

PS. Dobry artykuł o Tropicana case autorstwa Magdy Górnickiej znajdziecie na blogu Brand politics&policy. Polecam!

wtorek, 7 grudnia 2010

5 powodów, dla których dr Krzysztof Żuk wygrał lubelskie wybory prezydenckie

Moje obawy okazały się przesadzone. Zima nie przeszkodziła dr Krzysztofowi Żukowi w odniesieniu zwycięstwa w prezydenckiej dogrywce w Lublinie. Kandydat PO wyraźnie pokonał Lecha Sprawkę z PIS w stosunku 54,65 proc. do 45,35 proc. Co zdecydowało o zwycięstwie Żuka?

Moim zdaniem kluczową kwestią była niezwykle sprawnie poprowadzona kampania wyborcza. Spróbujmy porównać poczynania obydwu kandydatów. Tak więc przyjmujemy szkolną skalę ocen od 1 do 6 i zaczynamy zabawę!

1. Platforma wyborcza
W tym elemencie obydwaj kandydaci byli jednakowo słabi. Przez kilka miesięcy w mediach trwał jeden niekończący się festiwal obietnic. Sprawka obiecywał wizytę papieża w Lublinie, dr Żuk 3 tysiące nowych miejsc pracy - plany równie ambitne, co super trudne (wręcz niemożliwe) do zrealizowania. Ocena: Żuk 2, Sprawka 2.

2. Dobór instrumentów komunikacyjnego mixu
Myślę tutaj o działania standardowych, wykorzystujących tradycyjne media (plakaty, ulotki, billboardy, spotkania z mieszkańcami). Obydwaj kandydaci nie rzucili mnie na kolana jakością swoich materiałów kampanijnych. Hasła wyborcze w rodzaju "Lublin bliżej ludzi" (Żuk) czy "Skuteczny, odpowiedzialny, dla ludzi" (Sprawka) na pewno nie porywają tłumów. Mam jednak wrażenie, że trochę lepiej zaprezentował się pod tym względem Żuk, m.in.: wykorzystując wielkopowierzchniowe wyświetlaczy LED (pod Olimpem) czy organizując i promując cykl spotkań z mieszkańcami poszczególnych dzielnic Lublina. Ocena: Żuk 4, Sprawka 3. 

3. Wykorzystanie możliwości nowych mediów
 Porównanie działań Żuka i Sprawki na Facebooku wyraźnie pokazały, że kandydat PISu i/lub jego sztab wyborczy zupełnie nie rozumieją specyfiki nowych mediów. Działania kandydata PO na fejsie koncentrowały się na wykorzystaniu aplikacji angażujących odbiorcę, np.: głosowanie na najbardziej pilną inwestycję w Lublinie, sondaż "Czy weźmiesz udział w II rundzie wyborów", itp. Kandydat PIS pozostał przy komunikacji jednostronnej, która w takim medium jak fejs się nie sprawdza. Ocena: Żuk 5, Sprawka 2. 

4. Zachowanie w sytuacji kryzysowej
 Wracam oczywiście do ostatniego ataku zimy, który sparaliżował miasto. Żuk nie schował się, tylko dzielnie starał się stawiać czoło wydarzeniom. Pokazywał się w mediach, występował na konferencjach prasowych - jednym słowem, przyjął postawę proaktywną. Co robił Sprawka? Ograniczył się do krytykowania władz miasta i organizowania durnych happeningów, np: kiedy jego sztabowcy nawoływali Żuka do wspólnego odśnieżania chodnika przed miejskim ratuszem. Ocena: Żuk 4, Sprawka 2.
  
5. Umiejętność przeciągnięcia na swoją stronę przeciwników politycznych i budowania aliansów
 Przed II rundą wyborów Żuka poparli najsilniejsi kandydaci z rundy poprzedniej. Izabela Sierakowska (17,32 proc. w I rundzie)  oraz Zbigniew Wojciechowski (14.3 proc)  poprosili swoich zwolenników o głosowanie na kandydata PO. Sprawkę poparł tylko Zdzisław Podkański (0,7 proc.). Nietrudno się domyślić, jakie miało to znaczenie dla ostatecznego wyboru. Cena za poparcie nie była specjalnie wysoka: były senator i człowiek Sierakowskiej czyli Krzysztof Szydłowski ma zostać doradcą Żuka, a Wojciechowski obejmie stanowisko wiceprezydenta miasta. Ocena: Żuk 5, Sprawka 1. 

W każdej klasyfikacji, poza platformą wyborczą, Żuk wyraźnie górował nad Sprawką i w mojej opinii, dlatego odniósł zdecydowane zwycięstwo w II turze. Mam teraz nadzieję, że dr Żuk, w odróżnieniu od poprzednich władców Lublina, będzie pamiętał, iż wygrane wybory są tylko środkiem, a nie celem. Lublina nie stać na stratę kolejnych 4 lat. Ku przestrodze niech służy dr Żukowi case Baracka Obamy. Senator z Illinois też miał świetną kampanię, a co stało się później sami wiecie najlepiej...

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Największe marketingowe porażki – PKP, część pierwsza

Zgodnie z zapowiedzią rozpoczynam nowy cykl postów na temat największych marketingowych porażek w naszym kraju. Na szczycie stworzonej przeze mnie listy widnieje POLSKA KOLEJ PAŃSTWOWA! Lista „grzechów” PKP jest bardzo długa, tworząc z tej instytucji chodzącą marketingową kompromitację. Przejdźmy do szczegółów…

PKP to prawdziwy marketingowy ewenement. Strategia zarządzania marką naszych kolejarzy jest unikalna w skali światowej:

MIERNA JAKOŚĆ PRODUKTU + CENA KLASY PREMIUM

PKP bezwzględnie wykorzystuje swój monopol na torach oraz beznadziejną jakość polskich dróg. Spora część podróżnych jest  skazana na korzystanie z usług tego fenomenu. Od lat obserwuję poczynania PKP i właściwie nie widzę żadnych zmian, może poza podzieleniem kolei na milion pozornie niezależnych od siebie spółek i spółeczek. Jak dla mnie PKP to po prostu jedna z nielicznych instytucji w Polsce, gdzie socjalizm jest ciągle żywy. Obsługa klienta? Klienci dla PKP to zło konieczne. Kolejarze nie walczą o klienta podnosząc jakość produktu, bo po co? Polska kolej funkcjonuje w jakieś czarnej dziurze w wolnym rynku. Rachunek zysków i strat tu nie obowiązuje. Jak rok kończą stratą to się oflagują i wyciągną ręce po więcej kasy z budżetu państwa. Kolej zbankrutować przecież nie może.

PKP, czyli Piechotą K…rwa Prędzej
Twórcze rozwinięcie skrótu PKP znalazłem kilka lat temu na jakimś forum internetowym. Jak polska kolej dorobiła się takiego skrótu? Tego chyba nie trzeba nikomu tłumaczyć. Pociągi należące do jednej ze spółek, na które podzieliła się w ostatnich latach PKP (Przewozy Regionalne, Intercity i Bóg jeden wie co jeszcze), do Demonów Prędkości na pewno nie należy. Od ponad 2 lat, regularnie 2 razy w tygodniu, jeżdżę pociągiem na trasie Lublin-Warszawa (lub odwrotnie). Standardowy czas przejazdu wg rozkładu (rzadko kiedy dotrzymywany) wynosi 2 godziny 25 minut. Znając polskie realia można by rzec nienajgorzej, ale mina rzednie, jak sprawdzimy, że Lublin i Warszawę dzielą zaledwie 173 km. We wrześniu 1939 r. pociąg przemierzał ten sam odcinek w 2 godziny 45 minut. Łatwo obliczyć, iż przez ponad 70 lat polska kolej poprawiła się aż o 20 minut!

Nikt nie oczekuje, że PKP dorobi się w najbliższych latach polskiego TVG, ale jakieś usprawnienia warto byłoby wprowadzić. Doskonale rozumiem, że polskie tory są w niektórych miejscach tak stare, że maszynista musi jechać 20 km/h z powodu groźby wykolejenia, tyle że znudziło mi się słuchanie od lat tych samych wymówek. Najwyższy czas wziąć się do roboty, pamiętając również że czas przejazdu to nie jedyna bolączka polskich kolei! Kolejny dramat to opóźnienia!

„Pociąg TLK z Kołobrzegu do Lublina przyjedzie spóźniony o 120 minut. Opóźnienie pociągu może ulec zmianie” – ten złowieszczy komunikat wygłaszany na dworcach kolejowych w całej Polsce wzdłuż i wszerz zna chyba każdy podróżny. Jak wyliczyła parę miesięcy temu Gazeta Wyborcza – łączne spóźnienie pociągów w Polsce w pierwszej połowie 2010 roku wyniosło pięć lat i miesiąc. Z ponad 715 tys. uruchomionych pociągów pasażerskich niemal co trzeci był spóźniony”. Polskie koleje nie szanują czasu swoich podróżnych!

PKP, czyli Piechotą… na pewno taniej
Zwykle cenę produktu dopasowuje się do jego jakości. W PKP jest zupełnie na odwrót, tzn.: im gorszy produkt, tym wyższa cena. Za każdym razem kupując w kasie bilet z Lublina do Warszawy czuję się jakby ktoś mnie okradał. Za wątpliwą przyjemność przejechania się brudnym i starym pociągiem, w wagonie II klasy lub na korytarzu (jak zabraknie miejsca), gotując się w lecie i marznąc w zimie (parę razy jechałem nieogrzewanym składem przy – 20 C na dworze) płacę 37 zł. Jak to jest możliwe, że pokonując tę samą trasa busem płacę 36 zł za bilet w obydwie strony? Podróż trwa przynajmniej 1-1.5 h dłużej, ale czy to jest usprawiedliwienie dla 100 proc. droższego biletu? W busie można sobie przynajmniej zarezerwować miejsce. 

PKP, czyli obsługa klienta na najwyższym poziomie
Dłużący się czas przejazdu, wiecznie spóźnione pociągi i horrendalnie drogie bilety to nie koniec paskudnego „customer experience”, jakie funduje swoim klientom PKP. Obsługa klienta na kolei jest jak Koszmar z ulicy Wiązów. Przykłady? Proszę bardzo:

- nieuprzejme Panie w kasach biletowych i niegrzeczni konduktorzy, 

- super profesjonalna informacja,
Jesteś cudzoziemcem? Nie mówisz po polsku?  Masz pecha. W kasie na dworcu, ani w informacji, nikt nie udzieli Ci informacji po angielsku. Mówisz po polsku? Wcale nie jesteś w lepszej sytuacji. Czeka Cię wsłuchiwanie się w niezrozumiałe komunikaty z dworcowych głośników lub próba odcyfrowania rozkładu pozaklejanego taśmą lub zmian naniesionych długopisem. 

- fantastyczne kolejowe promocje,
Skorzystaj  z promocji niebieskiej (bilet abonamentowy). Kup 5 biletów na 1 trasę w cenie 4. Na wykorzystanie biletów masz 2 miesiące. Fajny pomysł, szkoda tylko, że jakiś Einstein wymyślił, tzw. konieczność „zalegalizowania biletu”. Oznacza to, iż w dniu przejazdu musisz stanąć grzecznie w kilometrowej kolejce do kasy, w której kasjerka przybije Ci pieczątkę na bilecie. Możesz to zrobić w pociągu, ale konduktor skasuje Cię wtedy na 5 zł. Szkoda, że na podobny pomysł nie wpadł, np. ZTM w Warszawie. Przed każdym przejazdem tramwajem pasażer z kartą miejską szedłby po pieczątkę do kiosku ruchu!

- problemy z ustaleniem sensownej siatki połączeń oraz długości składów,
Od 2 lat jak mieszkam w Warszawie PKP może raz wpadło na pomysł, żeby w piątek po 16:00 oraz przed świętami (Boże Narodzenie, Wielkanoc, Święto Zmarłych) lub długimi weekendami podstawić parę wagonów więcej. W efekcie trasę do Lublina połowa podróżnych spędza na korytarzu ściśnięci jak śledzie w beczce. 

- reagowanie i polityka informacyjna w sytuacjach kryzysowych,
Co roku, kiedy w zimie spadnie trochę więcej śniegu, lub w lecie, w przypadku powodzi, na kolei rozpoczynają się dantejskie sceny. Przypomina to trochę czeski film. Nikt nic nie wie, bo PKP nigdy nie wpadło na dosyć prosty pomysł w rodzaju uruchomienia porządnej strony internetowej z informacjami o odwołanych kursach, opóźnieniach i zmianach sytuacji. Po co się przepracowywać? Podróżni mogą przecież stać na peronach i cierpliwie czekać!

- obskurne i brudne dworce kolejowe oraz ich bezpośrednie otoczenie,
Kto był choć raz w życiu na Dworcu Centralnym lub Dworcu Głównym w Katowicach, ten wie o czym mówię. Człowiek ma ochotę wziąć prysznic w detergencie, zaraz po opuszczeniu tych zapuszczonych miejsc. Myślicie, że przesadzam? Polecam lekturę tekstu w „Polityce” dotyczącego 15 najbrzydszych miejsc w nowej Polsce. Na listę miejsc szpecących Polskę trafiły kolejowiska, czyli dworce kolejowe i ich okolice.

Prawdziwą perełkę zostawiłem na koniec. Nie wiem czy pamiętacie, jak w zeszłym roku Intercity „wypowiedziało” wojnę Przewozom Regionalnym. W rezultacie większość pociągów PR nie wyjechało na tory, a obydwie spółki przestały uznawać swoje bilety. Najbardziej poszkodowani w tej wojnie byli oczywiście pasażerowie, ale kto tam by się nimi przejmował?

Ostatnie słowo
Dzisiejsza polska kolej to obraz nędzy i rozpaczy. Najgorsze jest to, że mimo Euro 2012 zbliżającego się wielkimi krokami, rewolucyjnych zmian na kolei nie widać. Trwający lifting Dworca Centralnego trudno mi do nich zaliczać. Zdaję sobie sprawę, że do obecnego stanu rzeczy doprowadziło mnóstwo czynników. Lata zaniedbań, znaczny przerost zatrudnienia, silne związki zawodowe, którym żaden rząd jeszcze nie podskoczył, brak sensownej polityki inwestycyjnej państwa – można by tak wymieniać bez końca. Nie mogę natomiast zrozumieć jednej rzeczy. 

Za każdym razem podróżując koleją razi mnie 
brak orientacji marketingowej PKP!

Kolejarze zdają się nie znać tak oczywistej prawdy, że najważniejszy jest klient i to on ma zawsze rację. Dopóki PKP nie wytworzy w swoich pracownikach orientacji proklienckiej, dopóty ludzie nie będą chcieli jeździć pociągami, a kolej będzie przynosiła straty. Jak ktoś chce przekonać się na własne oczy, jak wygląda kolej z prawdziwego zdarzenia, sugeruję skorzystać z usług Deutsche Bahn.

Kolejny odcinek cyklu „Największe marketingowe porażki” już w Nowym Roku!

czwartek, 2 grudnia 2010

Marketingowe dno - LeBron James, Miami Heat i akcja Heat Fun Up

NBA pod wodzą Davida Sterna przekształciła się w marketingową maszynkę do zarabiania pieniędzy? Tak! 

Liga, nawet pod odejściu pokolenia największych gwiazd z Michaelem Jordanem na czele, utrzymuje się nadal w doskonałej formie? Tak! 

Marketing sportowy prowadzony przez każdy z 30 klubów NBA jest perfekcyjny w każdym calu? Obawiam się, że nie! Niechlubnym wyjątkiem jest Miami Heat…



James zmienia Ohio na Florydę
Każdy kto interesuje się koszykówką musiał słyszeć o letnim transferze gwiazdy Cleveland Cavaliers LeBrona Jamesa do Miami Heat. Emocje sięgały zenitu, plotki mówiły o Nowym Yorku i Chicago, ale koniec końców „Król James” wylądował na Florydzie. W międzyczasie dał przykład wyjątkowego marketingowego idiotyzmu ogłaszając swoją decyzję w ogólnokrajowym programie telewizyjnym. Wyduszenie z siebie nazwy nowego klubu zajęło mu ponad godzinę, co skrytykowała cała Ameryka wzdłuż i wszerz. W przeciągu tej godziny stał się ponadto najbardziej znienawidzonym człowiekiem w Ohio. Fani Clevaland nigdy nie wybaczą mu tego transferu, ale nie o tym zamierzam dzisiaj pisać. 

Akcja Miami Fan Up
Lebron trafił do Miami Heat, gdzie razem z Dwaynem Wadem i sprowadzonym z Toronto Chrisem Boschem, miał stworzyć magiczny tercet. Super trio, przynajmniej w marzeniach fanów i właścicieli klubu, powinno wygrywać mecz za meczem, pobić legendarny rekord zwycięstw w sezonie ustanowiony przez Chicago Bulls Jordana, a na koniec sezonu zdobyć w cuglach tytuł Mistrza Świata. Tak, tak – nie przesłyszeliście. Amerykanie tytułują zwycięzców NBA mianem Mistrzów Świata! 

Po rozpoczęciu sezonu okazało się jednak, że „Houston, mamy problem…”. Heat grają bardzo słabo. Trzy gwiazdy nie mogą się dogadać na boisku, trener sprawia wrażenie kompletnie zagubionego, a drużyna przegrywa mecz za meczem. Frustracja fanów sięgnęła zenitu. Coraz mniej osób zaczęło przychodzić dopingować „Żary”, a jeżeli już przyszli, to przeważnie wychodzili na długo przed końcowym gwizdkiem, zdegustowani postawą swoich pupili. Wpływy z biletów zaczęły maleć w błyskawicznym tempie, dlatego marketingowcy z Miami Heat postanowili temu zaradzić. Wpadli na genialny pomysł. W skrócie wyglądał on tak: „użyjemy nowych mediów: opublikujemy list do fanów, wrzucimy filmik na You Tube i będzie po sprawie”. 

Koncept może nie najgorszy, ale samo wykonanie woła już o pomstę o nieba. Filmiku komentować nie będę, bo po prostu nie warto. Szkoda słów. Rzućmy za to okiem na list do fanów opublikowany na oficjalnej stronie Miami Heat (patrz na zdjęciu)! Możemy tam znaleźć taką oto „mądrość”

„Nadszedł czas, by fani Heat pokazali, że zasługują na taki zespół i taką szansę. Nadszedł czas, by pokazać jacy naprawdę są fani Heat!”

Po prostu nie wierzę własnym oczom! Nie trzeba być geniuszem marketingu, by wiedzieć że za porażki odpowiada drużyna, a nie jej fani! Nie trzeba być Philem Jacksonem, by wiedzieć że to zespół swoją postawą na boisku ma zasłużyć na szacunek fanów, a nie odwrotnie! Cóż, najwyraźniej nie wszyscy o tym słyszeli, ale to jeszcze nie koniec tej farsy. W kilku poprzedzających wersach można znaleźć kilka niezmiernie cennych wskazówek, jakich to światli marketingowcy z Miami, udzielają fanom swojej drużyny, tj.: "nie spóźniamy się, robimy hałas, nie wychodzimy przed końcowym gwizdkiem", itp. Za napisanie tych paru zdań przyznałbym ich autorowi Marketingowego i Copywriterskiego Nobla (szkoda tylko, że takich nagród nie ma). 

Komentarz
Komentarz do całego wspomnianego dzieła może być tylko jeden. Co to za marketing, który wini swoich klientów za kłopoty firmy? „LOUSY MARKETING! GO BACK TO SCHOOL, FOOLS!”. Polecam korepetycje u Draytona Birda. Zdrowy rozsądek w marketingu jest po prostu bezcenny...

PS. inspiracją do napisania powyższego postu był tekst opublikowany na blogu B2C Marketing Insider

środa, 1 grudnia 2010

Seminarium marketingowe "Sztuka Rebrandingu" polecam!

Wczoraj miałem okazję uczestniczyć w bezpłatnym seminarium marketingowym poprowadzonym przez ekspertów z agencji brandingowej Dragon Rouge. Trafiłem tam dosyć przypadkowo, dzięki uprzejmości mojej koleżanki z Marketingu. Na spotkanie szedłem z mieszanymi uczuciami. Wracając - byłem pod dużym wrażeniem!

Trzy godzinna prezentacja poprowadzona przez Małgorzatę Starczewską (strateg) i Arkadiusza Łosia (dyrektor ds. corporate identity) nie pozwalała oderwać wzroku od ekranu. Dragon Rouge zaprezentowało się z najlepszej strony. Dla przypomnienia: to agencja, która projektowała logo ME 2012 oraz dostała 3 nagrody w rankingu „Press” za swoje kampanie rebrandingowe (dla Grupy Żywiec SA, Energa oraz Kliff).

Tematyka seminarium obejmowała, m.in.:
- motywy przeprowadzania rebrandingu,
- metody odświeżania marki,
- podejście do rebrandingu. 

Największą wartością seminarium były case studies poruszane przez ekspertów. Zapamiętałem przede wszystkim to, co jest wyraźnym znakiem nowych czasów, czyli:

wpływ mediów społecznościowych na rebranding!

Przykłady bolesnych porażek Tropicany, GAP i obecnego kryzysu LOT powinny być ostrzeżeniem dla wszystkich marketerów i brand managerów. Kluczowa lesson to learn? Rebranding to okazja na zbudowanie całego świata marki (brand uniwersum), a przynajmniej jej ekspresji wizualnej. Nie jest to jednak sprawa prosta, ponieważ bardzo trudno zbadać i przewidzieć reakcje klientów na nawet najmniejsze zmiany w strukturze marki. Z tego względu rebranding należy powierzać doświadczonym ekspertom!

Reasumując - polecam seminaria marketingowe organizowane przez Dragon Rouge! Dawno już nie wyszedłem z żadnego szkolenia z głową wypełnioną taką ilością informacji i nowych inspiracji. Kolejne seminarium p.t. „Zarządzanie architekturą marki” już 7 grudnia. Seminaria są bezpłatne!

PS. tak zapamiętale rekomendowałem seminarium Dragon Rouge, że zapomniałem o mini rocznicy! To jest mój 100 setny post opublikowany na blogu marketingowym Marketing, książki i życie. Gratuluję wszystkim czytelnikom cierpliwości...